Dziś 50. dzień wędrówki
Z przejścia granicznego w Sighetu kierujemy się na południowy-wschód. Wycieńczenie organizmu już mocno daje o sobie znać. Mimo odpoczynku przed wejściem w pasmo, kiedy ulewa zatrzymuje nas w szopie niemal dobę, Rodniańskie pokonujemy powoli. Na sobie nie mamy grama tłuszczu. Nie jesteśmy w stanie wyrównać bilansu spalanych i dostarczanych kalorii. Na początku wyprawy nie ruszał nas lekki mróz, teraz ubieramy puchowe kurtki. Wieczorem, gdy ogrzewamy zmrożone skarpety w śpiworach, łapią nas skurcze w stopach. Jesteśmy 7 tygodni na szlaku, jednak zmęczenie jest nieporównanie większe niż podczas całego letniego przejścia 2 lata temu w czasie 16 tygodni.
W Rumunii mamy nawrót zimy z małymi okienkami pogodowymi. W górach Rodniańskich jest dużo śniegu i ciągle pada. Świeży puch przy niskiej temperaturze nie wiąże się z zalegającą już pokrywą. Unikamy lawiniastych terenów i szlaków w żlebach i na stromych odsłoniętych stokach, przechodząc wschodnią częścią pasma.
Mimo śnieżycy, nie czekamy na poprawę pogody, wchodzimy na szczyt Batrana 1710 m n.p.m.
Znowu w chmurach, nie widać dokładnej rzeźby terenu. Oczy szybko się męczą. Ulegamy złudzeniom optycznym: to, co wydaje się być zaspą okazuje się dołem i na odwrót. Zwalniamy, by bezpiecznie dotrzeć do celu. Przejście Rodnei zabiera nam więcej czasu niż zakładaliśmy.
Noclegi na sianie i w szałasach pasterskich są dla nas najlepszym rozwiązaniem, dzięki temu oszczędzamy czas i energię, bo nie musimy rozkładać i składać zamrożonego namiotu.
Przy tłustym czwartku i ostatkach spróbujemy wpakować w siebie więcej kalorii niż zwykle przed wejściem w pasmo Kelimenów.