W oddali słychać grzmoty, więc jeszcze przyspieszamy kroku
– Jak to nie ma sklepu? – na mapie zaznaczono supermarket, ale po sklepie pozostał tylko szyld.
Mamy grissini, paczkę petitków i czekoladę. Przechodzimy przez wioskę Carcoforo. Mieliśmy się tu zaopatrzyć na kolejne dni w górach. Idąc w dół trafiamy na „Azienda Agricola”. To oznaczenie sklepiku, w którym rolnik sprzedaje swoje produkty. Zamknięte. Pytamy kogoś, czy otworzą po sjeście? Jest dopiero 15. Po chwili pojawia się pani, u której kupujemy domowej roboty sery. Jeden na obiad, drugi na drogę.
Upał jest niemożliwy. Powietrze jest gęste i wilgotne. Burza wisi w powietrzu. Z Molini do schronu Pirozzini mamy 3,5 godziny drogi i ponad 1200 metrów w górę. Wiemy, że będzie padać, mijamy nawet sanktuarium z kuszącymi podcieniami, gdzie można się schować przed deszczem. Trzymamy się jednak planu. Niestety, nie odchodzimy daleko, kiedy zaczyna padać. Przy drodze są wielkie głazy, tworzące okap, pod który wchodzimy. Znowu mamy „piknik pod wiszącą skałą”, bo postanawiamy wykorzystać ten czas i coś zjeść. Kiedy się przejaśnia, ruszamy dalej w górę.
Co jakiś czas na szlaku są stalowe barierki i metalowe mostki. W oddali słychać grzmoty, więc jeszcze przyspieszamy kroku.
Podejście jest mordercze. Leją się z nas litry potu. Gzy gryzą bezlitośnie, aż zaczynamy tęsknić za komarami. Zbliżamy się do gospodarstwa. „Ała!” osa żądli Weronikę w ramię. Chyba osa, bo było za szybko, żeby się zorientować. Po ukłuciu zostaje czerwony ślad. Później pojawia się obrzęk. Ręka boli i drętwieje od jadu. Znowu zaczyna padać, więc chowamy się na strychu obory. Jeszcze godzina marszu i będziemy w bivacco. Po drodze minęliśmy dwóch turystów, trzeciego zastajemy na miejscu. Mimo, że jest piątek, a szlak jest częścią GTA (Grande Traversata delle Alpi), który zaczyna się właśnie w Mollini, nie ma tłumów. Te zaczną się trochę dalej, w najpopularniejszych regionach Alp Piennińskich.
Po 38 dniach w końcu skorzystaliśmy z noclegu pod dachem. Dobrym pretekstem był jak zawsze deszcz.